Ile masz w życiu takich chwil, kiedy zupełnie nie wiesz, co ta chwila w życiu, twoim życiu, znaczy? Możesz się w ogóle nad tym nie zastanawiać. Przecież dumanie nad chwilą trwającej chwili nie wpisuje się w schemat pragmatyzmu tego świata. Gdyby jednak ten twój świat przenieść
w odmienną rzeczywistość, odległą jakieś 10 tys. km od tego miejsca, gdzie zostawiłeś swoje ja?

Stało się. Po trzydziestu godzinach podróży, pięciu przesiadkach, czterech lotach samolotem, jednym kursie autokarem wita cię czerwona ziemia, wilgotne powietrze, zapach spalin wymieszany z kurzem lotniska, śnieżnobiały druczek wizowy i uginająca się pod ciężarem twojego dokładnie pięciokilogramowego plecaka barierka w sali przylotów. Jesteś w miejscu, o którym marzyłaś sama nie wiesz od kiedy, a w twojej głowie i sercu powstaje największy dysonans egzystencji. Pierwsze minuty relacji ty i Madagaskar to wewnętrzny niepokój oraz poczucie, że bardzo chcesz wracać tam, skąd przyjechałaś. Wtedy jeszcze nie masz pojęcia, że za równy miesiąc o tej samej porze będziesz dzielić się refleksją, że czujesz się tutaj jak w domu. Nie byłaś świadoma, że ta różnica kilometrów, klimatu, zapachów, smaku, kultury i czasu tak szybko stanie się rytmem twojego życia. Trafiasz w zupełnie nową rzeczywistość, a jednak po tygodniu budzisz się w niej i zdaje ci się ona być bardzo znajoma. Krążąca po głowie wątpliwa myśl, czy się tu odnajdę, zanika wraz z zachodzącym słońcem tego siódmego dnia twojej nowej rzeczywistości.

 

Bardziej DLA niż Z

Masz już pewność, że tutaj i teraz nie chodzi o odnajdywanie siebie. Może późno i może boleśnie, lecz pozwalasz dobrowolnie zostawić swoje ego w milczeniu. Chcesz być bardziej DLA niż Z. Cieszy cię każdy darowany uśmiech, każda wyczekana minuta w korku w drodze do szpitala, każda muśnięta mała dłoń, gdy masz okazję rozdawać banany na drugie śniadanie. Duma cię rozpiera, gdy otwierasz kolejną paczkę plastrów i strzykawek z Polski i przypomina ci się, jak jeszcze niedawno sama upychałaś je w worek pocztowy, a teraz możesz używać ich na Czerwonej Wyspie. Prosto z przychodni lub szpitala chcesz biec do szkoły, do dzieci, by oddać się temu niezrozumianemu przez europejską wizję szczęściu. Szczęściu, które czytasz z uśmiechu każdego malgaskiego dziecka.

 

Miałaś trzymać dystans i się nie przywiązywać, ale jakoś tak wyszło, że nie umiesz.

Przychodzi także dzień, kiedy uświadamiasz sobie, że to ,,tu” nie miało tak wyglądać. Miała być praca, ciągła praca i zmiany na lepsze. Każda czynność miała dawać efekt już. Każda wypowiedziana porada do pacjentki miała zostać wdrożona w życie już. Każda wskazówka podczas pracy w szpitalu miała być wykorzystana i odebrana z hiperentuzjazmem w tym momencie. Teraz i tu miał cię boleć kręgosłup od pochylania się nad chorymi, a nie ręce od wypisywania parametrów w trakcie bilansów dzieci w przychodni. Wszystkie, ale to wszystkie świeże pomysły na poprawę sytuacji zdrowotnej przywiezione z Europy miały zacząć funkcjonować szybko, bez sprzeciwu. Miałaś wołać radośnie setkę dzieci po imieniu, a nie one ciebie tysiąc razy dziennie. Miał ci nie przeszkadzać zapach brudnych ubranek. Miałaś trzymać dystans i się nie przywiązywać, ale jakoś tak wyszło, że nie umiesz. I tak powtarzasz jak mantrę: „Jest jak jest”, co wcale nie potęguje twojej bierności, bo wiesz, że to próba umiejętności życia cierpliwie tutaj i teraz. Masz sto pomysłów na minutę, dwadzieścia trzy lata i tylko jedno życie. Jedno życie otwarte na drugie i tylko dzięki temu wiesz, że możesz więcej. Szczególnie w momencie kiedy bardzo, bardzo chcesz, a wszystko inne udowadnia ci, że nie możesz lub że nie jesteś potrzebna. Kiedy patrzysz na twarz młodej kobiety chorej na gruźlicę i dociera do ciebie, że tak właśnie wygląda człowiek, który ma śmierć w oczach. Kiedy bierzesz na ręce małe zawiniątko i spod pięciu chust wydostajesz dwukilogramowego, sinego noworodka. Kiedy rehabilitowana przez ciebie dziewczynka w siadzie tureckim, z trudem sięgając, mocno cię przytula. Gdy w porze obiadowej przechodzisz przez stołówkę i słyszysz głośne: „Zapraszam!” od wiecznie uśmiechniętego Charlo, który mimo że jest południe, a to zapewne jego ostatni posiłek tego dnia, chcę się nim z tobą podzielić. Kiedy wracasz ze szpitala spaloną słońcem drogą i widzisz biegnącego w twoją stronę malucha, który cichutko woła twoje imię, a potem obdarowuje cię najpiękniejszym uśmiechem świata. Bierzesz na ręce, przytulasz najmocniej, a jednocześnie najdelikatniej jak umiesz, i wówczas przypomina ci się dawno zasłyszana metafora z ławką życia. Uzmysławiasz sobie, że jest na niej jeszcze dużo miejsca. Napierasz na innych, żeby się na owej ławce przesunąć, ale nie masz tyle siły i odwagi by po prostu z niej wstać i zwolnić komuś miejsce. Wtedy nadchodzi ta chwila, gdy wbrew wszystkiemu starasz się uwierzyć jednemu – Jedynemu. Uwierzyć po raz kolejny, że naprawdę nie musisz zbawiać świata.
Nie musisz, bo już Ktoś przed tobą się tym zajął.

 

Choć może być ci wówczas trochę ciasno…

Twoją rolą jest tylko nie pozwolenie na to, by ławka życia stała się podium lub sceną, na którą potrzebny będzie bilet wstępu. Masz zauważyć człowieka i żyć z nim. Możesz go przytulić, nauczyć przewijać dziecko, wykupić terapię w szpitalu, a możesz tylko być i pomóc mu zauważyć, że on też jest i niczym nie różni się od ciebie. Choć może być ci wówczas trochę ciasno, nawet duszno i istnieje prawdopodobieństwo, że się bardzo ubrudzisz to, to jest właśnie ta chwila… Ta chwila, która w twoim życiu coś znaczy. Szkoda jedynie, że bywa taka ulotna.

 

~Natalia

 

Komentarze

Komentarze