Przeczytałam ostatnio Życie pisze własne scenariusze, co skłoniło mnie do głębszej refleksji nad zadaniami świeckich na misji. Może nawet bardziej konkretnie – nad korzyściami płynącymi z obecności świeckich na misji.

Piszę to z perspektywy… cóż… świeckiej, która była na misji, więc moja relacja jest połowiczna. W tym temacie powinni się wypowiedzieć również misjonarze, którzy z nami pracują, ale nie mam serca nagabywać ich i odrywać od pracy, której i tak mają po uszy. Także to, co napiszę oparte jest o liczne rozmowy, obserwacje i doświadczenie, ale nadal to tylko moje zdanie.

 

Tak jak trafnie pisał Karol, na misji nasze plany zderzają się z rzeczywistością i na ogół nie wychodzą z tego bez szwanku. Zostają zawrócone w innym kierunku, mocno okrojone, albo w ogóle roztrzaskane w drobny mak, z czym w pierwszej chwili bardzo trudno jest się pogodzić.

Godzenie się z rzeczywistością to jedna z rzeczy, których warto się nauczyć. Nie chodzi tu o całkowite odpuszczanie, o zabicie w sobie inicjatywy. Z przeciwnościami trzeba walczyć.

Sęk w tym, żeby umieć odróżnić przeciwności na dobrej drodze od prostowania drogi niewłaściwej. A posiadanie sztywnych wyobrażeń na temat tego, co będziemy robić na misji jest właśnie niewłaściwą drogą, którą znaczna większość z nas podąża. Zwłaszcza na początku. Wynika to z naszego dotychczasowego precyzyjnego i punktualnego europejskiego trybu życia, wiedzy na temat kraju, do którego wyjeżdżamy, przygotowania puli zajęć, które możemy poprowadzić, no i oczywiście emocji towarzyszących zbliżającemu się wyjazdowi. To wszystko jest dobre. Jako Stowarzyszenie nie moglibyśmy wysyłać ludzi w sposób zupełnie nieprzemyślany – nasza pomoc ma być konkretna i dobrze zorganizowana.

 

Ale właśnie – konkretna i dobrze zorganizowana. To nie znaczy „koniecznie taka, jaką wymyśliliśmy, bez możliwości zmiany”. Bo jakkolwiek staramy się, żeby wszystko niosło jak największą korzyść naszym podopiecznym, nadal nie jesteśmy geniuszami i niektórych rzeczy nie możemy przewidzieć. Albo po prostu – wszystko wychodzi dopiero „w praniu”.

Zresztą samo określenie, co jest korzyścią dla naszych podopiecznych to bardzo skomplikowana sprawa. To problem, z którym mierzą się wszelkie organizacje pomocowe, tak naprawdę wszędzie. Często najbardziej oczywiste działania wcale nie rozwiązują problemu.

Co z tego, że wyślemy tony jedzenia głodującym, jeśli jedzenie się skończy i oni znowu będą głodni? Trzeba się zastanowić, czemu oni są głodni? Bo może lepiej byłoby przeszkolić ich, jak efektywnie hodować rośliny. Albo zorganizować traktor, żeby mogli obrobić większe pola. Albo pomóc zdobyć pracę, jeśli jedzenie jest na rynku, ale jest zbyt drogie.

Może się okazać, że najbardziej oczywiste działanie przynosi więcej szkody niż pożytku – wysyłanie ton jedzenia (czy jakichkolwiek produktów dostępnych na miejscu) powoduje, że spada popyt na produkty lokalne, ich ceny rosną i jeszcze więcej osób nie jest w stanie sobie na nie pozwolić. Co z kolei odbija się na małych przedsiębiorcach, którzy przestają zarabiać i bankrutują. I tak oto wspaniały plan ratunkowy doprowadza do załamania rynek lokalny – ogromne masy ludzi stają się niesamowystarczalne i zostają uzależnione od pomocy z Polski, czy innych bogatszych krajów.

Na organizacjach pomocowych spoczywa więc ogromna odpowiedzialność, a nie wszystkie proste rozwiązania są naprawdę dobre. Dlatego musimy być mądrzy w tym co robimy. Dlatego nasze stowarzyszenie NIE wysyła jedzenia. Tak samo całe wyposażenie (tzn. meble, drzwi, miski, sztućce, garnki itd.) stołówki, świetlicy czy internatu kupujemy na miejscu albo zlecamy do zrobienia tamtejszym stolarzom.

 

Przytoczyłam tu przykłady naprawdę wielkiego kalibru, ale to samo dotyczy także naszej codziennej pracy na placówkach, którym pomagamy.

Moglibyśmy zorganizować wielką zbiórkę i kupić naszym podopiecznym z Bałty tablety, żeby mogli się uczyć i bawić interaktywnie. Może jakiś program do nauki polskiego, czy coś w ten deseń.

Ale czy to naprawdę taki dobry pomysł? Dzieciom z „trudnych środowisk”, czyli takim, które mają w domu problem z alkoholem, przemoc w rodzinie, kontakt z przestępczością – dzieciom, których rodzice nie radzą sobie sami ze sobą, a co dopiero z dziećmi, nie przytulają ich, nie interesują się nimi, a może nawet robią krzywdę – czy naprawdę najlepsze, najbardziej rozwojowe dla nich są sprzęty elektroniczne?
Choć w rocznym rozliczeniu finansowym grube tysiące wydane bezpośrednio na coś wysyłanego na misję wyglądają dużo lepiej niż tuzin biletów lotniczych w różne części świata.

My jednak nie kupujemy tabletów. Przywozimy zabawki edukacyjne, którymi dzieci są w stanie bawić się razem, a więc nawiązują relacje, rozwijają zdolności manualne, kreatywność itd. Ale przede wszystkim – przywozimy im siebie. Rzecz niewielką, której nie doceniamy (w erze telefonów i Internetu naprawdę mamy z tym problem), a która jest cenniejsza od najbardziej wypasionego komputera.
Dzięki temu możemy dać tym dzieciakom uwagę drugiego człowieka, której tak im brakuje. Możemy ich uczyć, tak jak żaden program nie będzie umiał. Możemy budować w nich poczucie własnej wartości i inne takie rzeczy. I to dopiero naprawdę zmienia świat! Świat tego młodego człowieka, który zauważa, że można żyć inaczej i zaczyna aspirować do czegoś więcej w życiu, może nawet wyrwie się z niszczącego środowiska.

 

I to jest część pierwsza – zadania świeckich na misji. Trochę błahe, ale bardzo wartościowe. Księża i siostry na misjach mają swoje posługi, w których na ogół nie jesteśmy w stanie ich wyręczyć, ale takie drobiazgi robimy świetnie. Zwłaszcza gdy przyjedziemy w kilka osób, żeby dobrze ogarnąć grupę i zajmujemy się konkretnie tym.

Możemy bawić, uczyć, nosić, remontować, spisywać, naprawiać, pilnować, jak ktoś może – to nawet wozić, opatrywać, diagnozować – albo po prostu być.

 

I tu trochę wrócę do pierwszej części tego wpisu, że nasze oczekiwania czasem się nie spełniają. Gdy mamy plan zajęć przygotowany na cały miesiąc, a na miejscu okazuje się, że podczas remontu świetlica nie działa i tylko pomagamy fizycznie (a miało być tak pięknie!).

Albo gorzej – gdy ktoś nas poprosi, żebyśmy mieli oko na robotników podczas pracy. I wtedy… robimy… nic? Siedzimy jak te kołki i pilnujemy. A gdzie chusta animacyjna, trening piłki nożnej, bieg po torze przeszkód, albo chociaż nauka po cichu w świetlicy?

Albo gdy w naszej wspaniałej bibliotece przez cały dzień jest pusto. Calutki dzień ani żywego ducha. Dwa, trzy dni. Czwartego przyjdą dwie osoby. A my tkwimy w poczuciu bezradności. Ale takie mamy zadanie – biblioteka jest dostępna, każdy może przyjść.

Właściwie taki był plan, chociaż spodziewaliśmy się czegoś więcej. Czegoś bardziej spektakularnego. Bo przecież wolontariusz do wielkich rzeczy jest stworzony! Bo taki wyjazd na misje tętni życiem i absorbuje całą energię!

Na ogół tak jest. Ale nie zawsze. I na to „nie zawsze” jakoś nie jesteśmy przygotowani. Ma się dziać, ma być wszystkiego dużo. Zresztą po powrocie też tylko o takich rzeczach będziemy opowiadać – to ma sens. Dlatego tak trudno poradzić sobie z jakimś przestojem, tak trudno pozwolić sobie, żeby po obiedzie iść na sjestę, skoro trzeba robić, robić, robić!

Ale niektórych rzeczy nie przeskoczymy i nie jest żadną ujmą na naszym honorze, jeśli przez dwa tygodnie naszym głównym zadaniem na misji będzie szorowanie stolików, albo pilnowanie pracowników jeśli sami nie możemy im pomóc.

 

Czasem po prostu zapominamy, że wolontariusz ma służyć tak, jak tego potrzeba. A takie rzeczy też są potrzebne.
Ba! Czasem najbardziej wartościowe i pomocne dla misjonarzy jest właśnie to, że po prostu jesteśmy, a nie robienie jakichś szczególnych rzeczy.

Czasem największą wartością jaką wnosimy na misję jest to, że „jesteśmy swoi” i czaimy te same rzeczy, które innym misjonarzom (np. naszemu ulubionemu księdzu z Hiszpanii) trzeba by było specjalnie tłumaczyć.
Że mówimy po polsku i można z nami pożartować.
Że można… zatroszczyć się o nas – oprowadzić, ugotować wspólny obiad, od święta zabrać na pizzę.
Że my się wykażemy i zrobimy pierogi na Wigilię.
Że wprowadzamy na misję trochę życia.
Że jest ktoś ogarnięty i zaufany, komu można powierzyć pilnowanie czegoś.
Że przynosimy wieści z Polski, że jest tu ktoś, kto się nimi interesuje i działa dla nich, choć na co dzień nie otrzymują takich sygnałów i czują się trochę zostawieni sami sobie.

Czasem mniej znaczy więcej.

 

Choć słyszeliśmy różne opinie na temat naszych wyjazdów.
Również księża, ci w Polsce i za granicą, misjonarze byli, obecni i nigdy nie wyjeżdżający, mają podzielone zdania na temat naszej pracy. Niektórzy bez przerwy pytają, kiedy przyjedziemy także do nich. Inni nie widzą sensu w naszej działalności. Jeszcze trzeci pracują z nami, ale widać, że nie do końca się rozumiemy.

Może dlatego, że praca wolontariuszy misyjnych, w Polsce nie jest jeszcze bardzo znana i skoordynowana – sami misjonarze nie do końca wiedzą na czym powinna ona polegać.

 

Ciągle jednak podkreślamy, że nie jesteśmy zbawcami świata. Prawdziwymi bohaterami są te Siostry, Księża, Zakonnicy i Świeccy, którzy misjom naprawdę poświęcili wszystko (tak, są też tacy świeccy, którzy wyjeżdżają nawet na kilkadziesiąt lat). My im tylko pomagamy i staramy się robić to dobrze. Otwarci na nowe możliwości, gotowi do dialogu, ucząc się jedni od drugich, jesteśmy tu, by służyć.

 

~Sylwia

Komentarze

Komentarze