Podobno Polacy z natury lubią narzekać. Zwłaszcza na swoje, bo trawa po drugiej stronie rzeki jest bardziej zielona. Również i o Kościele wiele można powiedzieć, nie wszystko z dumą. Nie zdajemy sobie jednak sprawy z tego, że w gruncie rzeczy nasza sytuacja jest całkiem komfortowa. Właśnie – nie mówię „dobra”, bo nie mi to oceniać, ale pod wieloma względami mamy łatwiej. A to głównie ze względu na naszą kulturę, która, czy to się komuś podoba, czy nie, wyrosła na chrześcijaństwie.

Żeby nie rzucać słów na wiatr, a poprzeć przykładami, wyobraźmy sobie taką sytuację: jestem sobie młodą kobietą z plemienia Batonu. Mieszkam na ziemi swojej rodziny, biorę ślub z mężczyzną również będącym Batonu, nasze rodziny to popierają, ja go kocham, rodzą nam się dzieci, wszystko jest na swoim miejscu. Przychodzi jednak moment, w którym mój mąż bierze sobie drugą żonę. Jest to akceptowalne w mojej kulturze, jeśli go stać, rodziny nie mają nic przeciwko itd. I całkiem możliwe by było gdyby wziął i trzecią, i czwartą żonę też. Jednak w międzyczasie w naszej wsi rozwija się wspólnota chrześcijańska, która naucza o Człowieku, który był Bogiem i umarł, żebyśmy my mogli żyć.
Uwierzyłam ja, uwierzył mój mąż, niechby nawet i druga żona mojego męża też. Chcielibyśmy dołączyć do tego Kościoła, nie być tylko słuchaczami. Pojawia się jednak problem – chrześcijaństwo nie zgadza się na małżeństwa poligamiczne. Żeby to naprawić, teoretycznie rozwiązanie jest proste – mój mąż musi się rozwieść z drugą żoną i wtedy we dwójkę przystąpimy do chrztu, ksiądz błogosławi nasze małżeństwo już zawarte i wszyscy będą szczęśliwi. Nie licząc drugiej żony, która zostanie porzucona razem ze swoimi dziećmi, co zrujnuje im wszystkim życie. W Europie taki rozwód pewnie by przeszedł, ale u nas, w „dzikiej Afryce” to się nie godzi. Dlatego na ogół, pomimo tak oczywistego rozwiązania, poligamia jest sytuacją patową.
I o ile mojego męża można winić, że w ogóle brał sobie dwie żony; o ile drugą można winić, że weszła w nasz związek; tak czym zawiniłam ja sama? Wzięłam sobie jednego męża, będąc jedną żoną, nie mogę odejść, a on drugiej żony też nie oddali. Przez to nie mogę przyjąć chrztu, więc co z moim zbawieniem?
I to nazywamy tutaj „problemem pierwszej żony”. W Polsce w ogóle nie ma mowy o poligamii, więc nigdy nawet nie musieliśmy się nad tym zastanawiać. A problem jest bardzo realny i częsty. W naszej parafii jest wioska, w której jedynymi, którzy w ogóle MOGĄ być ochrzczeni jest rodzina katechisty, bo pozostał jedynym monogamistą. Żeby rozwiać wątpliwości – dzieci chrzci się tylko jeśli przynajmniej jedno z rodziców jest ochrzczone. I co teraz, jeśli cała wioska wierzy, jest sprawną wspólnotą, ale do Kościoła dołączy chyba tylko po śmierci paru współmałżonków?

Skoro już mówimy o katechistach – są to ludzi odpowiedzialni za rozwój wspólnoty pod nieobecność księdza. Bo jak już kiedyś wspominałam, jeśli na parafię przypada 16 wiosek, to mija parę dni, gdzieniegdzie parę tygodni zanim ksiądz pojawi się z mszą świętą. Na co dzień (także w niedziele) wspólnoty spotykają się we własnym zakresie, a katechista prowadzi spotkanie. Ano i w większej wspólnocie może urzędować więcej niż jeden katechista, dzielą się wtedy i każdy prowadzi naukę dla mniejszej grupy.
Człowiek ten powinien być wykwalifikowany – przechodzi specjalną dziewięciomiesięczną formację, w swoim języku, bo jednak niewielu z nich mówi po francusku – i chyba naturalnym jest, że oczekuje się od niego bycia wzorem dla swoich braci. Zdarzają się jednak osobniki, które ładnie uczą o Jezusie (przynajmniej tak ufamy, ciężko to kontrolować), ale same są dość oporne w podejściu do sakramentów. Gdy ksiądz zakłada wspólnotę w danej wiosce, na ogół nie ma dużego wyboru spośród wiernych. Ktoś nauczanie prowadzić musi, więc mianuje się katechistą jak najlepszego kandydata, takiego nieochrzczonego, z myślą, że jak się przygotuje, to do chrztu przystąpi. Albo, tak jak w przykładzie wyżej, w wiosce jest tylko jeden kandydat na katechistę, więc wtedy już w ogóle nie ma wyboru. Możliwe jest też niestety, że katechista będzie kombinował, prowadził nauki po macoszemu itp. Wtedy pół biedy jak wspólnota się rozwija i można mianować następnego, już mając rozeznanie w ludziach. Bywa jednak i tak, że innej opcji nadal nie ma, katechista też o tym wie i korzysta z uprzywilejowanej pozycji. I tak to, nauki wśród osób nawet wybierzmowanych potrafią prowadzić katechiści nie będący jeszcze de facto we wspólnocie chrześcijańskiej

Podejrzewam też, że nigdy nie pomyślelibyście, żeby jadąc na wakacje, czy w odwiedziny do babci, brać ze sobą dokumenty poświadczające, że przystąpiliście do Pierwszej Komunii. A tu jest to jak najbardziej wskazane. W przeciwnym wypadku nigdy nie wiadomo, czy ktoś będący przejazdem, albo kto się niedawno przeprowadził, może ją przyjąć, czy nie. Zdarza się więc (choć u nas jeszcze nie widziałam), że porządkowi podczas mszy wyciągają z kolejki po Ciało Chrystusa osoby niepewne/nieuprawnione, a które też mają aspirację, by uczestniczyć we mszy w pełni.
Zupełnie inną kwestią jest stan łaski uświęcającej. Możliwość spowiedzi jak najbardziej jest przed mszą, nawet po batonum, a że praktyka ta jest niezbyt popularna (chyba że przed świętami), to już przykre. Jednak nie nam oceniać cudze sumienia.
Z kolei jeśli ktoś chce się rozwijać w dojrzałości chrześcijańskiej – odbyć katechezę i przyjąć kolejny sakrament, trzeba się wylegitymować dokumentami z jakiejś swojej parafii rodzinnej. To akurat tak jak w Polsce.
Przeciwności techniczne przed przyjęciem chrztu bywają różne, na przykład upór współmałżonka. Bywa bowiem, że mężczyzna jest ochrzczony i ma się dobrze. Na chrzest swojej żony się jednak nie zgadza, bo wtedy przy okazji ich małżeństwo naturalne przeszłoby do rangi sakramentalnego. A tego się panowie boją, bo żony jakoś nabierają śmiałości i zaczynają domagać się swego, gdy nie grozi im już bycie oddaloną jak mężowi będzie coś przeszkadzać. Ci sami zazwyczaj nie chrzczą również swoich dzieci, nie mam pojęcia czemu. Za to największa tragedia dzieje się, gdy taka istotka jest chora i umrze bez żadnego sakramentu, bo oni nadal uparcie się nie zgadzają.

O problemie z rozmiarami parafii już pisałam. 16 wiosek. Od kilkunastu do kilkuset wiernych w każdej z nich. Odległości od Biro różne – pięć minut asfaltem, albo pięć kwadransów po pylistych wertepach – w niektóre miejsca da się dotrzeć tylko na motorze (po tych pylistych drogach właśnie, więc w „doskonałym” komforcie jazdy), na szczęście u nas nigdzie nie trzeba chodzić piechotą. Na to wszystko przypada dwóch księży. Biorąc więc pod uwagę, że msza ma sens tylko z rana (ok. godziny 7) lub wieczorem (18-19), bo ludzie pracują w polu, dzieci chodzą do szkoły itp., i uwzględniając 7 dni w tygodniu, ich możliwości przerobowe wynoszą 14 mszy na osobę, czyli w monstrualnej teorii każda wioska ma szansę na dwie msze tygodniowo.
Ale życie nie jest takie proste. Gdy dojazd do Yaogourou czy Gnon Kourokali zajmuje ponad godzinę, ksiądz musiałby wyjechać jeszcze przed wschodem słońca, albo wracać po zachodzie. Jazda motorem po ciemku sama w sobie jest niebezpieczna, a po drogach gruntowych już w ogóle. Nie widać dziur, nie sposób zauważyć gdzie grunt jest sypki, wypadek gwarantowany. Niby można przemyśleć opcję noclegu w takiej wiosce, dzień wcześniej/później odprawiając mszę gdzieś po drodze, ale wiadomo, to wymaga jeszcze więcej zachodu. No i ksiądz nie robiłby nic, tylko msze odprawiał cały tydzień, każda po 2-3 godziny w upale.
Poza tym w ogóle nie uwzględniamy tu żadnych innych obowiązków na misji – typu sobotnie katechezy do sakramentów, próby ministrantów, spotkania katechistów, koronka do Miłosierdzia Bożego w Ourarou w piątki, czwartkowa adoracja Najświętszego Sakramentu, doglądanie budowy internatu/kaplic, zaopatrywanie ich w materiały, jeżdżenie do różnych stolarzy, malarzy, czy innych elektryków, żeby wyposażyć kaplice w figury, krzyże, czy światło – albo takich przyziemnych spraw jak formacja księży w diecezji, spotkania sprawozdawcze u biskupa, zakupy w Parakou raz w miesiącu (wielka wyprawa na cały dzień, bo porządniejsze rzeczy i jedzenie niebędące ignamem albo kukurydzą tylko tam można dostać), okazjonalny pogrzeb, spowiedź przedświąteczna w całej parafii, rekolekcje o Miłosierdziu (w 2016 roku księża każdą wioskę objechali z cyklem spotkań) itp.
I prawda jest taka, że podejścia nawet wśród misjonarzy bardzo się różnią. Nie wytykając palcem, w takim Kalalé księży jest dwóch, ale na wioski jadą odprawić mszę tylko w niedzielę, na co dzień urzędują u siebie. No i chyba jakoś to działa. Za to nasi wychodzą z siebie, jeżdżą z mszą codziennie rano i w niektóre dni wieczorem też, ogarniają wszystko to, co tam wyżej wypisałam, i chyba jeszcze im mało, bo chętnie przeprowadziliby wizytacje katechez w każdej wiosce. No ale, kiedy?
Nie wiem jak dokładnie funkcjonują parafie w Polsce, więc porównywać nie będę. Patrząc jednak na samą tylko robotę misjonarzy, mam ochotę zakrzyknąć „chwała Panu!”. Naprawdę, to ludzie ze stali, wielki szacunek się należy. A my, wszyscy razem i każdy z osobna, poczujmy się choć trochę w obowiązku i módlmy się za nich, za ich posługę i ich podopiecznych. To naprawdę absolutnie niezbędne!

Kolejna rzecz – mnogość języków. U nas (w parafii Biro) jest bardzo dobrze pod tym względem. Stosunkowo sporo ludzi zna francuski, na wioskach też zdarzają się tacy, co piąte przez dziesiąte są w stanie tłumaczyć kazanie na mszy. Samą mszę księża często odprawiają po batonum. I to wystarczy, dzięki temu, że znaczną większość mieszkańców stanowią Batombu. Jednakże są miejsca, gdzie katecheza jest bardzo kłopotliwa, bo ludy są przemieszane, a każdy mówi po swojemu. W całym Beninie funkcjonuje ponad 70 języków. I owszem, być może, że są i takie dość zbliżone do siebie, jak polski i czeski powiedzmy. Patrząc jednak na te główne, to ani słowa wspólnego nie mają i nawet dźwięki są w nich różne. Wszystko to zespala francuski, albo w wielu krajach angielski (choćby niedalekiej nam Nigerii), będące językami państwowymi, używanymi w urzędach i szkołach. A więc generalnie – językami inteligencji, których przeciętny mieszkaniec wioski i tak się nie uczy. Przy okazji przypomnę, że jest to wspomnienie po kolonizacji, co mnie osobiście oburza. Zresztą języki europejskie nie są dla nich naturalne, bardzo wyraźnie słychać jakie są zniekształcone, a piszą w nich tak, że czasem chce się siąść i zapłakać. No ale przynajmniej dzięki nim mają kontakt z wielkim światem…

To tyle jeśli chodzi o problemy typowo związane z misją. Ale skoro tytuł głosi „których nie ma w Polsce”, to dorzucę jeszcze parę ciekawostek kulturowych.

Teraz uwaga, wprowadzamy pojęcia:
Batonu – to główne plemię na naszym terenie. Francuzi nazwali ich Bariba, ale oni sami zwą siebie Batonu (l. mn. Batombu), mówią językiem batonum i zamieszkują generalnie naszą diecezję i część Nigerii.
Peulh (czyt. Pyl) – to lud półkoczowniczy, zajmujący się wypasem bydła. Mówią językiem Peulh, zupełnie niepodobnym do Batonum, mają odrębną tożsamość niż Batonum, wyglądają nawet wyraźnie inaczej, mieszkają sobie we własnych małych skupiskach i potrafią nagle i niespodziewanie się przeprowadzić. Mam wrażenie, nie wiem czy słuszne, że Batonu traktują ich z góry.
Gando – to Batombu wychowani u Peulh i mówiący w Peulh. I z tymi Gando jest właśnie problem. Albo raczej – oni mają problem.

Tym, co wielu urzeka w Afryce, jest tutejsza kultura, taka egzotyczna i kolorowa. I dopóki chodzi tylko o tańce, bębny i maski, to można to zrozumieć. Jest jednak wiele zwyczajów, czy wierzeń, zupełnie niepojętych dla nas, a wręcz budzących oburzenie, albo i takich, w których to my możemy nieświadomie popełnić ogromną gafę.
Jednym z nich (tych wierzeń budzących oburzenie) jest przeświadczenie, że jeżeli u dziecka pojawiają się anomalie w rośnięciu zębów – dwójki wyjdą wcześniej niż jedynki, albo górne jedynki przed dolnymi, to dziecko jest jakoś nieczyste. A takie się zabija. Dobrze, że w Fõ-Boure nie znałam francuskiego i nic nie zrozumiałam, bo teraz zaczęłabym przytaczać przykłady jak to matki wychodzą do lasu, po drodze upuszczają niemowlę i odchodzą. Jest jeszcze inna opcja – takie dziecko oddaje się Peulh, i tak spisane na straty. Nie wiem jak tamci je traktują, czy jak swoje, czy wyrzutka, ale pozwalają mu przeżyć i wychowują po swojemu. W efekcie taki Gando wygląda jak Batonu, ale nigdy nie będzie wśród nich jako swój. Żenią się między sobą i mają własne osiedla czy wsie, jak każde plemię. Właściwie jest to pozytywne, bo dzięki temu mogą sobie życie ułożyć i być szczęśliwi jak każdy, ale ileż dzieci zginęło przez taką bzdurę, jak kolejność rośnięcia zębów?

A na koniec jeszcze dwa słowa o czymś, co nazywają „fetish”. Generalnie oznacza to te ichniejsze religie, zasadniczo pokojowe, opierające się na życiu w zgodzie z duchami wód, lasów itp. Jest jednak również element magiczny, rzadki, skrajny, najczęściej mówi się o nim w kontekście przekleństwa. Trzeba Wam wiedzieć, że dla tutejszych dwie kwestie są absolutnie fundamentalne, nadrzędne i niemożliwe do wykorzenienia. A mowa o wierze w fetish oraz więziach rodzinnych. Nawet będąc chrześcijanami, w głębi serca są święcie przekonani o prawdziwości klątw na nich rzuconych, czy zdruzgotani relacjami z krewnymi i to się całkowicie realnie odbija na ich zdrowiu.
To znaczy, że jeśli człowiek zrobi coś, za co ktoś może go przekląć, będzie bał się kupować warzywa na targu z obawy, że mogą pośredniczyć w rzuceniu klątwy
Tak samo chłopak, który poszedł do seminarium ze zgodą rodziców, ale nie pytając głowy rodu i ten mu o tym przypomni w liście, będzie obawiał się tak bardzo, że naprawdę zachoruje. Wszelkie objawy przejdą momentalnie, ale dopiero gdy on z tego seminarium zrezygnuje i podda się jego woli.
Relacje w rodzinie są święte. Prawa poszczególnych członków – oczywiste. A niechby ktoś spróbował je złamać, urazić męża, nie uszanować rodziców, albo woli krewnych teściów. Bo „rodzina” to termin obejmujący nie tylko rodziców, dziadków i dzieci, ale i wszelkich wujków, kuzynów (każdy liczy się jako brat), czasem kilka żon, a także powinowatych.
Także jeżeli teściowie zaakceptują jakąś kobietę jako synową, ale wuj będący szefem uzna ją za niewłaściwą, do ślubu może nie dojść. A jeśli jednak dojdzie, młodzi będą u niego w niełasce, a to bardzo niedobry układ.
I wcale niedziwna jest sytuacja, gdy dziecko zrobi coś wbrew woli rodziców, albo przynosi hańbę rodzinie np. nawracając się z islamu na chrześcijaństwo i za to rodzina próbuje je zabić.
Wola krewnych jest najważniejsza. Do tego stopnia, że jeśli każą komuś pracującemu na odpowiedzialnym stanowisku ukraść coś, do czego ma dostęp, to on będzie wolał zrobić to, stracić pracę, a i trafić na policję, niż się narazić.

Tak to właśnie wygląda. Pod wieloma względami jesteśmy wielkimi szczęściarzami. Nawet nie zdajemy sobie z tego sprawy, bo możliwe problemy są tak abstrakcyjne. Doceńmy więc czasem naszą polską rzeczywistość. Może nie mamy super łatwo, ale mogłoby być dużo gorzej.
I przypominam o modlitwie za misjonarzy ?

~Sylwia

Komentarze

Komentarze