Tym razem napiszę o czymś, co może dla części z Was jest oczywiste, ale część może się nieźle zdziwić. Kultura europejsko-amerykańska wkrada się w życie Afrykańczyków i miesza w nim mniej lub bardziej skutecznie (o czym napiszę następnym razem). Mimo to, daleko jest jeszcze do zmiany mentalności przeciętnego mieszkańca Biro. Wcześniej była już mowa o tym, że rodzina i relacje w niej są fundamentalne. Rozszerzmy jednak pole widzenia i przyjrzyjmy się jak ci ludzie funkcjonują w swoim kraju.

Po pierwsze – panuje powszechne przekonanie, że północ jest gorsza. To na południu są ośrodki handlu, siedziby firm, scentralizowana administracja. To południowcy pierwsi spotkali białych, co też okazuje się być dla nich powodem do dumy. A na północy – wieś, bieda. Dopiero ciągną tam linie z prądem, dopiero gdzieniegdzie drogę zbudują. To z południa zawsze pochodzili wszyscy nauczyciele w północnych szkołach, wszyscy politycy. Nawet teraz na tutejsze parafie przyjeżdżają księża z całkiem nieźle schrystianizowanego południa. Co bardzo przykre – wielu z nich traktuje to jak zsyłkę. Nawet nie próbuje poznawać tutejszych ludzi, nie uczy się języka, stara się tylko przetrwać te kilka lat aż do zmiany przydziału. Oczywiście są też tacy, którzy robią swoje, i robią to dobrze. Na szczęście osobiście miałyśmy okazję spotykać głównie tych drugich.

W Cotonou, czy Porto Novo, leżących obok siebie, siłą rzeczy mamy mieszankę kulturową. Są obcokrajowcy – ćwierć Afryki, zwłaszcza tej północno-zachodniej, Europa, Hindusi, a każdy przyjechał ze względu na pracę (zagraniczne filie firm, misjonarze, indywidualni handlarze, itd.). Turystów się nie uświadczy.

Pomówmy jednak o mieszkańcach Beninu, bo tu sprawa przedstawia się równie barwnie. Duże miasta mają to do siebie, że ściągają do nich ludzie naprawdę zewsząd. Oczywiście, jeśli tylko uda im się wyrwać (biedna północ).

W Polsce na pewno można zauważyć podobny schemat. Tyle że u nas (w Polsce) jak ktoś jest z Kołobrzegu, to się z Wiślanką w Krakowie spokojnie dogada po polsku. Jak to dwoje Polaków, nawet jeśli oboje mają naleciałości ze swoich lokalnych gwar. A Benin? Przyjeżdża sobie taki mieszkaniec Biro, mówiący w batonum i spotyka urzędniczkę, która używa fon. Są dla siebie totalnie obcy, może nawet z jakimiś uprzedzeniami, bo on jest z północy – wieśniak, a ona z południa – miastowa. Jakby tego było mało, na potrzeby komunikacji użyją europejskiego języka francuskiego. Jest to ich język oficjalny, jeden na cały kraj, zresztą jak i w Polsce. Problem w tym, że dla nikogo nie jest on językiem ojczystym. Choć w najmniejszym stopniu nie przeszkadza to nikomu, żeby wszystkie francuskojęzyczne kolonie wliczać do grona frankofonów. Uświadomiłam to sobie czekając w sądzie na podpisanie naszych papierów. Po ustaleniu z urzędniczką czego trzeba po francusku, my się przerzuciłyśmy na polski, a ona i jej koleżanka z biura na jakiś tam swój język. I tak sobie plotkowałyśmy wszystkie cztery niezależnie. Benińczycy też po godzinach, czy między sobą, mówią po swojemu. Choć założenie że współpracownik zna ten sam język, nie jest takie oczywiste. W szkole natomiast tłucze się dzieciom, że batonum nie wolno używać w ogóle, tylko francuski.

Kontynuując temat różnych języków (a więc i pochodzenia z różnych plemion) – jakież było moje zdziwienie, gdy w supermarkecie spotkałyśmy księcia! Mówię tu absolutnie poważnie, to nie żadna metafora, sen na jawie, czy co jeszcze.
Zbyt długo zastanawiałam się przy półce ze słodyczami, więc podszedł do mnie jeden z pracowników w uniformie Erevana i zaczął zagadywać. Oczywiście próbował zdobyć numer telefonu, ale miał o tyle więcej przyzwoitości niż niektórzy, że zaczął od luźnej rozmowy. Zapytał skąd jesteśmy, choć wiadomo, że nic mu to nie powie (dla nich Francja stanowi całą Europę, ewentualnie wyróżniają również Niemcy), a i my zainteresowałyśmy się jego pochodzeniem. Nie pamiętam z jakiego jest plemienia, ale zapewniał, że pochodzi z rodziny szlacheckiej.
Jeśli na południu to działa tak jak u nas (w Biro), to król władzy nie dziedziczy, za to jest wybierany spośród kilku rodów, które mogą pretendować do tronu. Nasz znajomy należy do jednego z tych rodów, więc jest potencjalnym księciem. Pracuje w supermarkecie, na dziale z alkoholem i przekąskami.

Ostatnio przybliżyłam byle jak trzy tutejsze plemiona – Batonu, Peulh i Gando. Jest ich jednak dużo, dużo więcej i właściwie wszędzie żyją ze sobą przemieszane w różnych proporcjach i ilościach. Zależnie, czyj to jest teren (spokojnie, wojen już nie toczą), wszyscy inni są po prostu obcy. Mieszkają, pracują, uczą się języka lokalnego, ale generalnie nie są stąd.
Na przykład tacy Atakora, których terenem są góry na północnym zachodzie, a z których pochodzi nasz kucharz i strażnik, czy też nasza krawcowa. Dla Batonu oni są tak samo obcy, jak i my (o czym też już kiedyś pisałam, przy historii naszej diecezji). Za to siebie nawzajem nazywają rodziną. Chociaż bezpośrednio niespokrewnieni, będąc na obczyźnie są dla siebie braćmi – liczą się więzy plemienne. Tak samo mnie parę razy zdarzyło się nieporozumienie, gdy ktoś pytał o moją siostrę i ja zdziwiona odpowiadałam mówiąc o Lidce (która jest oczywiście w Polsce). Dopiero po chwili wyjaśniało się, że w pytaniu chodziło o Izę, która, z racji tego, że jesteśmy z jednego kraju (plemienia polskiego), podobno jest tutaj moją siostrą. Podobno – bo wcale nie wygląda.

A skoro już mowa o rodzeństwie: Batombu miewają po kilka imion, nadawanych przy różnych okazjach i od różnych okoliczności. Użytkowe są jednak na ogół dwa, jedno jak u nas – inne dla każdego, a drugie zależne od kolejności urodzin. I tak pierwszą córkę nazywa się Yõ (czyt. Nią), drugą Bona, trzecią Baki, czwartą Bũyo, a potem numeracja idzie od nowa. Synów liczy się oddzielnie i nie wiedzieć dlaczego najczęściej spotykamy różnych Bio (trzeci syn).
Gdy kiedyś zagadnęłyśmy mieszkańców pracujących przy robieniu pustaków do budowy internatu, oni zapytali nas o imiona. I chociaż ładnie wydukałyśmy, że ja jestem Sylwia, a ta druga to Iza, ci nadal uparcie powtarzali pytanie. W końcu załapałam, że zapewne chodzi im o nasze imiona batonum. Poinformowałam więc, że jestem Yõ, co ich faktycznie usatysfakcjonowało. Niestety, Iza też jest Yõ w swojej rodzinie. To spowodowało, że tamci zaczęli nam coś zawzięcie wyjaśniać (zapewne, że nie możemy obie być Yõ, skoro jesteśmy siostrami) i arbitralnie uznali, że w takim razie Iza będzie Bona. Ma to jakiś sens? No ale wyższa jestem, to może należy mi się starszeństwo.

A teraz wracamy do tożsamości Benińczyków, pora na coś poważniejszego.
Tym, którzy są w temacie, wiadomo, że granice krajów afrykańskich takie jakie znamy, wytyczone są na siłę, jak się kolonizatorzy ugadali. Nikt nie patrzył na to, że pakuje do jednego wora plemiona, które się bardzo nie lubią i to będzie utrudniało współpracę, a nawet powodowało wojny domowe. Nie patrzyli również na od dawna wiadome tereny poszczególnych ludów i przez to tacy Batombu są teraz po części w Beninie (gdzie jest urzędowy francuski), a po części w Nigerii (anglojęzyczni). Osobliwy jest fakt, że pomimo tego podziału, ustalonego już w XIX wieku, dla nich nie ma to żadnego znaczenia. Batonu jest Batonu, wszyscy mówią w batonum i są rodziną, a tacy inni Benińczycy typu Atakora, to obcy.
To tak jakby dzisiaj zrobić wielką kolonizację w Europie, narysować byle jak kreskę na mapie i uznać, że od teraz Kraków należy do Chin, wszyscy mają mówić po chińsku i podlegają prawu i administracji chińskiej kolonii, a Wieliczka (po drugiej stronie kreski) to kolonia hiszpańska i mają zupełnie inne prawo, język i wszystko. Czy nagle (zakładając, że mieszkasz w Krakowie) będziesz czuł się Chińczykiem, a twoim rodakiem będzie jakiś Niemiec, czy Słowak z Europejskiej Kolonii Chińskiej, czy raczej twój rodzony wujek z hiszpańskiej teraz Wieliczki?

Uświadomienie sobie tego wszystkiego (wewnętrznych różnic kulturowych i etnicznych, chorych granic i języków jako skutków kolonizacji) jest bardzo ważne. Chodzi o to, żeby nie patrzeć na tutejszych jak na „Benińczyków” ogółem, ale jak na obywateli dziesiątek małych państewek.
Mają oni jakieś pojęcie o swojej przynależności do Beninu, że jest jakiś facet nazwiskiem Talon, który jest niby ich prezydentem, że mają swoją drużynę piłkarską, która się do pucharu Afryki nie zakwalifikowała, że jest jakaś administracja u nich w miejscowości, a te najważniejsze budynki są w Cotonou. Ale tak naprawdę, przeciętny człowiek ma swoją rodzinę, ma swoją wieś, ma swoje plemię w paru wioskach naokoło, ma króla, który tym wszystkim rządzi (teraz to funkcja bardziej reprezentacyjna i historyczna, ale jak najbardziej uchodzi za autorytet, chociażby w przypadku rozstrzygania sporów). I to się dla niego liczy. Taki człowiek ma jakichś sąsiadów, ma jakichś obcych na swoim podwórku, może nawet białych, których może lubić, albo i nie. Ma rodzinę na wschód od Nikki, czyli dla nas już za granicą – w Nigerii. Chociażby nie faktycznie rodzoną, to są z jednego plemienia. I tyle. Taki człowiek jest zupełnie odrębną jednostką niż przedstawiciele dowolnego innego plemienia.
I wiadomo, na południu mentalność prawdopodobnie jest już trochę inna. A młodzież tutejsza, chodząca do szkoły, mająca Internet i w ogóle, też może mieć jeszcze jakiś inny obraz rzeczywistości. Przebywając jednak w Biro trzeba być świadomym zupełnie innych priorytetów jeśli chodzi o przynależność, czy lojalność.

Problem jest też w tym, że jak by nie patrzeć, wszystko idzie w kierunku uniwersalizacji. Całkiem realne są obawy, że jeśli się o nią nie zadba, już niedługo kultura poszczególnych plemion będzie znikać nieodwracalnie. A jasne jest, że przy tak silnej odrębności, kulturę również mają niepowtarzalną. Z tego, co mówią księża, z całej diecezji już tylko na naszym terenie – parafii Biro – nadal istnieją tradycyjne tańce Bariba w postaci niezmienionej. Ludzie je znają, to znaczy wiedzą jak wyglądają, bo oglądają je przy różnych okazjach, ale niewielu już umie je zatańczyć.
Biblioteka, jako miejsce kulturalne, postara się zadbać również o te tradycje, bo jest to coś cennego, a młodych, jak to młodych, jakoś to nie fascynuje i sami się o to nie postarają. Już ogłosiliśmy, że w najbliższą niedzielę odbędzie się mały pokaz i „przesłuchania” do nowej grupy tanecznej. Ogłoszenie zostało głośno oklaskane, liczymy więc, że znajdą się zainteresowani tematem.

Co do nas dwóch i naszej tożsamości tutaj – jesteśmy z Polski, tak jak księża są z Polski. To na ogół coś niecoś wyjaśnia. Na pewno uświadamia, że w Europie żyją również kobiety, a nie sami księża, tak licznie tutaj reprezentowani.
Zdarza się czasem, że ktoś odważniejszy zada nurtujące go pytanie: „jesteście z Polski? A po jakiemu się u was mówi?” i dziwi się, że po polsku. Czyżby tak wielkim zaskoczeniem była sama możliwość posiadania własnego języka, odrębności od Francji? A może chodzi o to, że wszyscy mówią tak samo.
Zazwyczaj następne pada pytanie o rozmiar naszego kraju (bo może jest malutki, wtedy nie trudno zachować jedność), a tu – prawie trzy razy większy niż Benin, 4-5 razy więcej ludzi. Niemożliwe.
Albo jeszcze lepsze pytanie, od kogoś będącego bardziej w temacie, trochę zaczepnego: „no, a Polska to gdzie ma kolonie?”. I znów zaskok, że nie mamy i nigdy nie mieliśmy. Przecież Europa to zdobywcy, gdzie by tam się jakaś cicha Polska uchowała?
Ale i tak dobrze jest jeśli zamiast „aaa, Polska, wiem, to we Francji” (choć ostatnio dla odmiany dowiedziałyśmy się, że w Ameryce Południowej) usłyszy się „to wy obie jesteście Polkami? Myślałem, że ty z Francji, a ty z Włoch, bo masz inną skórę i włosy”. To wskazuje, że rozmówca zna już przynajmniej trzy kraje i dobrze umiejscowił je w Europie.

Tak więc generalnie, my i oni, podejścia mamy bardzo różne i naprawdę trzeba się postarać, żeby nie mierzyć odruchowo swoją miarą. Ale mamy też tę przewagę, że przyjeżdżając tu jesteśmy świadomi, że będzie inaczej niż u nas i z dużo większą życzliwością i zainteresowaniem pozwalamy tutejszym być sobą, staramy się odkrywać ich kulturę. Za to misjonarze z innych części Afryki, czy nawet przyjezdni wewnątrz Beninu, często nie mają tego marginesu. Przez to wręcz szkodzą swojej misji, uznając wiele własnych zwyczajów i przekonań za pewnik, i nie próbując poznać ludzi, wśród których posługują.
Ucząc się na tych błędach, do logicznego stwierdzenia, że w Afryce pewnie jest inaczej niż w Europie, dodajmy jeszcze uszy, oczy i serce otwarte na nowości, których często nawet byśmy się nie spodziewali. I nigdy nie sądźmy, że wiemy coś o nich na pewno. Zainteresowanie się tymi ludźmi i po prostu pytanie z ciekawości, daje zarówno nam, jak i im bardzo dużo radości.

~Sylwia

Komentarze

Komentarze