Spojrzałam na kalendarz i widzę, że czas jest już krótki.

Nie, wyjątkowo nie chodzi mi tu o początek roku akademickiego, choć faktycznie jest to przerażający fakt, który zbliża się wielkimi krokami.

Troszkę wcześniej spotka nas jednak 19 września. Będzie to zarazem nasza (moja i Izy) pierwsza rocznica wyjazdu na misje, jak i dzień wylotu Kingi i Kingi, czyli Tych, Które Będą Kontynuowały Misję W Beninie. To bardzo ciekawy zbieg okoliczności.

Z Kingami widziałam się dosłownie wczoraj. Są względnie gotowe do drogi.
Względnie, czyli te najważniejsze rzeczy są już załatwione, więc gdyby przyszło im jechać dziś, to dałyby radę. Pozostało im jeszcze trochę ogarnąć wokół siebie – końcowe zakupy, ostatnie parę dni z rodzinką, uświadomienie sobie, że pozostał im mniej niż tydzień na polskiej ziemi… Zupełnie jakbym widziała samą siebie dokładnie rok temu, dokładnie w tej samej sytuacji.

 

Jeśli zastanawiacie się, na czym tak właściwie polega przygotowanie do misji, to pozwólcie, że nakreślę Wam z grubsza ten proces.

Przede wszystkim trzeba mieć wizę i bilet. Tyle tylko, że wizy dostać można po złożeniu stosownego wniosku w ambasadzie Beninu – w Berlinie lub Paryżu – albo poprzez biuro pośrednictwa, odpowiednio drożej. Niezbędny jest już wtedy bilet, a znalezienie odpowiedniego lotu nie jest wcale takie proste. Trzeba liczyć się z przesiadkami, szukamy też lotów z różnych lotnisk i krajów, licząc się z tym, że będziemy musieli dotrzeć tam jeszcze innym środkiem transportu. Już samo ustalenie terminu wyjazdu potrafi być wyzwaniem, ze względu na konieczność dostosowania go do naszych egzaminów, prac, tego, kiedy ksiądz może nas odebrać na miejscu, no i ceny.

Drugim obowiązkowym punktem na liście są szczepienia. Jest ich sporo, zwłaszcza jeśli ktoś musi powtórzyć te robione w okresie dzieciństwa. Wtedy zostają one rozłożone na kilka wizyt, a za każdym razem jechać trzeba do wyspecjalizowanego szpitala. To dlatego, że niektóre kraje afrykańskie, w tym Benin, wymagają posiadania szczepienia przeciwko żółtej febrze, by w ogóle zostać wpuszczonym na teren kraju.
Dobrym pomysłem jest też zakup ubezpieczenia na podróż, zwracając uwagę, czy obejmuje ono transport medyczny, albo… no… zwłok. Żeby nie robić problemu dostatecznie już zestresowanej rodzinie.

Ze szczepieniami i wizą już praktycznie można jechać w świat. Rozsądek jednak podpowiada, by uprzednio wyposażyć się w parę gadżetów: secret belt, latarkę, powerbank, kapelusz, czy okulary przeciwsłoneczne (dla okularników robione specjalnie u okulisty). W parze z aparatem fotograficznym powinien iść też duży dysk zewnętrzny (z komputerem, oczywiście, albo sto zapasowych kart SD), bo odkrywając tyle nowych rzeczy po prostu nie można się oprzeć chęci uwiecznienia ich, a to zajmuje duuużo miejsca. Z kolei zapobiegawczość skłoniła mnie także do kupna liny, słomki filtrującej wodę i wielofunkcyjnego noża. Zakupy specyficzne, ale wszystko prędzej czy później okazało się przydatne.

Do tego wszystkiego dochodzi jeszcze robienie zapasów ubrań, kosmetyków i leków, które mają wystarczyć na cały wyjazd.
Niech Was nie zwiedzie przekonanie, że w Afryce zawsze jest ciepło i słonecznie! Musiałyśmy mieć ze sobą kurtki przeciwdeszczowe, a nawet dres i grubsze skarpety, bo w grudniu naprawdę marzłyśmy w nocy.
Niech Was nie zwiedzie przekonanie, że w Afryce kosmetyki to przeżytek! Może i nie używałyśmy tuszu, czy podkładu, ale szampony i kremy nawilżające są bardzo, bardzo wskazane. Plus kremy z filtrem – bo słońce jest mocne – i spreje przeciwko owadom – bo komary malaryczne grasują.
A leki… szkoda gadać. Przez rok może nam się stać naprawdę wszystko. Plastry i woda utleniona zostały spożytkowane na naszych chłopców z wioski (zerwane paznokcie i podrapane nogi były na porządku dziennym), syrop, tabletki na gardło i saszetki do rozpuszczania na przeziębienie, gdy już są potrzebne, to znikają bardzo szybko, a węgiel na rozstrojony żołądek to przecież standard. Na szczęście w Beninie istnieją apteki. Miałyśmy ze sobą nawet leki przeciwmalaryczne, ale gdy doszło co do czego, siostry leczyły mnie innymi, tamtejszymi.

My byłyśmy też pierwszymi wolontariuszkami pracującymi w tej bibliotece i internacie, więc miałyśmy na głowie organizację wszystkiego, co będziemy później robić na placówce. Chodzi tu o książki po francusku, przybory plastyczne, sprzęt sportowy, chusty animacyjne. Biegałyśmy jak szalone, żeby wszystko zorganizować. A wszystkie zakupy robiłyśmy trochę w ciemno, bo nie wiedziałyśmy, co tak naprawdę będzie najbardziej użyteczne.

Widzicie więc, że rzeczy do zabrania jest dużo. Większość z nich trzeba też zawczasu kupić, co zabiera czas i pieniądze w dużych ilościach. A że niemożliwym by było spakować się razem ze wszystkimi piłkami i farbami, to znaczna część rzeczy podążała za nami w paczkach. Część z nich pakowałyśmy my, a wiele kolejnych reszta wolontariuszy, gdy my byłyśmy już na miejscu. Dziękuję im za to bardzo, bardzo, bo znalezienie odpowiednich pudeł, wypełnienie ich czym trzeba, nieustanne ważenie, klejenie, opakowanie, noszenie i nadawanie na poczcie też wymaga zachodu.

Na dokładkę oprócz zakupów i pakowania, głowy wyjeżdżających wolontariuszy nieustannie zaprząta uporządkowanie studiów – niektórzy muszą sprawnie się obronić, z kolei inni „tylko” zdać wszystko, a przy rocznym wyjeździe wziąć urlop dziekański. To dopiero jest wyzwanie!

I właściwie tyle wystarczy.
Nadgorliwi mogą jeszcze starać się o notarialne upoważnienie kogoś z rodziny do odbioru i podpisywania dokumentów. Albo międzynarodowe prawo jazdy, o ile nasze nie są honorowane w kraju do którego jedziemy. Ale to już takie detale typu „nigdy nie wiadomo, czy się nie przyda”.
Myślę, że warto się też przebadać przed wyjazdem – zwłaszcza pójść do dentysty!
Poza tym byłyśmy na rekolekcjach misyjnych i zrobiłyśmy parę prezentacji w swoich szkołach i parafiach, żeby promować wolontariat, misje, no i dlatego że bez wsparcia z Polski my tam na miejscu niewiele możemy.

A na koniec – najważniejsze. Rodzina i znajomi. Trzeba było się z nimi jeszcze zobaczyć, wytłumaczyć się z tej trudnej życiowej decyzji, obiecać kontakt na bieżąco i po prostu pobyć z tymi, na których nam zależy.

 

Całkiem długa wyszła ta lista, ale wszystko co najważniejsze raczej na niej jest.

Wyobraźcie sobie tylko ile czasu, stresu i zachodu wymaga takie przygotowanie do wyjazdu. Nie jest łatwo być misjonarzem świeckim, o nie! Ale wszystko to potem procentuje podczas wyjazdu – na wiele rzeczy jesteśmy już gotowi i możemy działać skutecznie i bezpiecznie.

A teraz Kingi są już praktycznie na wylocie, misje otwierają się przed nimi. Trzymamy za nie kciuki, będziemy je wspierać podczas całego pobytu, no i zdawać Wam sprawę z ich i naszej pracy 🙂

 

Gdyby ten opis przygotowań nie był dla Was dostatecznie wyczerpujący i jesteście ciekawi jak to wyglądało krok po kroku – zapraszam do przejrzenia mojego bloga.

~Sylwia

Komentarze

Komentarze