Czasami zastanawiam się, co by było, gdyby po psychicznie destrukcyjnej zimie nie nastawał taki moment, kiedy słońce zaczyna świecić jakoś inaczej, wiatr jest zdecydowanie cieplejszy, a herbatę można w końcu zabrać ze sobą na taras. A co jeśli stracimy już wiarę w to, że wiosna kiedykolwiek nadejdzie?

 

 

ZIMNY PONIEDZIAŁEK

Do Lwowa pojechaliśmy parę dni temu. Plan był taki, żeby spróbować odzyskać dokumenty Pana Jury[1]. Szkoły, urząd paszportowy, Pasieki Zubrzyckie – jego rodzinna miejscowość … Chcieliśmy zdobyć cokolwiek, co potwierdzi jego tożsamość[2]: świadectwa, zdjęcia, relacje osób, które mogą go pamiętać.

Bałam się tego wyjazdu. Nie dlatego, że wyjazd do Ukrainy był dla mnie czymś nowym (byłam tam już przecież tyle razy, znam trasę, znam Lwów, mam Mariusza). Obawiałam się, że spotkamy się z biernością ludzi, których będziemy prosić o pomoc: urzędników, dyrektorów szkół, babć w Pasiekach. Nawet nie chodziło o to, że nic nie znajdziemy. Nie wiem, może to tylko moje lęki, może większość ludzi z MISEVI tak nie ma,  ale wiecie, czego się najbardziej się obawiam? Tego, że usłyszę kiedyś: „I co z tego? Co mnie ten człowiek obchodzi?”. Bo co ja wtedy będę mogła odpowiedzieć? Nikogo przecież nie będę miała prawa zmuszać do zainteresowania się losem jakiegoś siedemdziesięciolatka z ulicy. Nawet jeśli dla mnie ten staruszek będzie w danej chwili w centrum działań prowadzonej przeze mnie części MISEVI. Ba, w centrum mojego zainteresowania w ogóle.

 

GORĄCĄ STANIE SIĘ NIEDZIELĄ

Nie będę robiła z tego wpisu rzewnej historii, nie chodzi o to, żeby łezki się lały, ale wiecie…  jakkolwiek się to nazwie: wolą Bożą, zrządzeniem losu, fartem czy zwykłą ludzką życzliwością, jest taki ciąg wydarzeń, które – gdy się je wszystkie połączy – nie pozwalają wierzyć w to, że świat ma nas gdzieś. I wyjazd do Lwowa był tego najlepszym przykładem.

Mariusz zrobił dla mnie kompletną listę szkół i urzędów, do których mieliśmy iść. Ze wszystkimi danymi, z linkami do map Google, podopytywał swoich znajomych nauczycieli ze Lwowa o szczegóły, które mogły być istotne w poszukiwaniach, przekazał nam numery do osób, do których w razie problemów mogliśmy dzwonić (a sam zrobił nam niespodziankę i dojechał do nas następnego dnia!). Oleg[3] przygotował dokumenty po ukraińsku, zorientował się, do którego biura najlepiej pójść i o co można w nich pytać. Mieliśmy wszystko.

Mogę się silić na opisanie tego, co spotkało nas w szkołach i urzędach, mogę próbować wytłumaczyć, ale uwierzcie – naprawdę nie odda to nawet części lwowskiego dobra, którym nas tam obdarzono.

Dyrektorzy odstawiali na bok swoje obowiązki, biegali po szkole z drabiną, żeby dostać się do najwyższej półki w szafie, z której brali roczniki i, kartka po kartce, szukali nazwiska Czernysz.

Panie w urzędzie w Pasiekach Zubrzyckich, którym po wyjaśnieniu celu naszej wizyty broda zaczęła drżeć, a po obejrzeniu reportażu Bożydara, oczy się szkliły, przyjęły nas jak członków swojej rodziny – poczęstowały herbatą, ciasteczkami, a po załatwieniu wszystkiego odprowadziły – niemal za rękę – na przystanek.

Pan z Ubera zostawił nam numer do siebie, deklarując pomoc, gdybyśmy jej kiedykolwiek potrzebowały, bo przecież: „Wy pomagacie tu, u nas, w Ukrainie, to my chcemy się odwdzięczyć”.

I to wszystko działo się tak „normalnie”, tak naturalnie. Nie wiem, jakie były wrażenia Alicji i Mariusza, ale przez chwilę wszystkie moje najgorsze lęki związane z MISEVI zniknęły. Miałam to poczucie (tak ważne dla nas, dla osób, które koordynują jakimikolwiek działaniami pomocowymi), że my tak naprawdę nie jesteśmy już wcale potrzebni, bo historia, którą opowiedzieliśmy tak poruszyła, tak zainteresowała, że od tego momentu może być już tylko lepiej.

 

ZAZIELENI SIĘ, UROŚNIE KILKA DRZEW

Siostra Marta przekazała Panu Jurze informację, że we Lwowie niewiele udało się ustalić, że musimy spróbować inaczej. Powiedziała mu, ile osób się w to zaangażowało, że naprawdę wszystkim na nim bardzo zależy, a on…wzruszył tylko ramionami.

Długo potem męczyło mnie, czy to faktycznie był z jego strony brak zainteresowania własnym losem, ignorowanie nas, naszej pomocy, czy może brak wiary w możliwość zmiany…?

I tak mi się wydaje, że z tą bezdomnością jest trochę jak z naszym czekaniem na wiosnę – na czas, który ma wszystko zmienić, w którym w końcu ma być lepiej. Jeśli zima trwa zbyt długo, jeśli jest ciemno, mroźnie, jeśli wokół nie ma ludzi, którzy tak samo bardzo jak my wyczekują zmiany pory roku – to po pewnym czasie przestaje się wierzyć w to, że ta wiosna kiedyś przyjdzie. Pierwsze jej oznaki się ignoruje, bo wydają się być nierealne.

Jeśli miałabym jakoś definiować bezdomność pana Jury (ale chyba bezdomność w ogóle), to wydaje mi się, że jest ona właśnie brakiem wiary w to, że można inaczej, że lepsze kiedyś jeszcze nadejdzie.

 

JESZCZE WSZYSTKO BĘDZIE MOŻLIWE

A ja tak bardzo bym chciała, żeby Pan Jura zaprosił nas kiedyś do swojego domu, w którym będzie miał przytulny pokój, żebyśmy wyszli razem na taras, wypili herbatę, patrząc na budzącą się do życia przyrodę, żeby ucieszył się wiosną, która przecież kiedyś w końcu przyjść musi.

~mila

 

 

 

Choć mało rozumiem, 
a dzwony fałszywe,
coś mówi mi, że
jeszcze wszystko będzie możliwe.

~ Katarzyna Nosowska, Jak gdyby nigdy nic

 

 

[1] Dla niewtajemniczonych – Pan Jura to bezdomny z Odessy, któremu jako MISEVI Polska zdeklarowaliśmy się pomóc. Jego historię możecie poznać, oglądając reportaż Bożydara Pająka: https://vod.tvp.pl/video/obserwator,01022018,35572539

[2] Rodzinny dom Pana Jury spłonął, a w nim wszystkie dokumenty, które mogłyby potwierdzić jego tożsamość. Paszport został mu skradziony w Odessie. Żeby móc myśleć o jakimkolwiek domu pomocy dla Pana Jury, musimy najpierw pomóc mu w wyrobieniu dokumentów.

[3] Mariusz i Oleg są Ukraińcami, wolontariuszami MISEVI. Mariusz – z oddziału krakowskiego, Oleg – z warszawskiego.

Komentarze

Komentarze