Mam takie wspomnienie z dzieciństwa: pewnego upalnego lata w studni zabrakło wody. Mieszkaliśmy wtedy jeszcze w domu, przy którym było gospodarstwo, więc ze względu na zwierzęta woda była wyjątkowo istotna. My jednak, jak to dzieci, nie płakaliśmy z powodu ograniczenia kąpieli – było wręcz przeciwnie.

 

Pamiętam wędrówki z moją mamą i rodzeństwem po wodę do studni w lesie, około kilometra od domu. Każdy z nas miał jakieś naczynie, do którego mieliśmy nabrać wodę. Mnie w udziale przypadła bańka na mleko, bo ileż kilogramów udźwignie kilkuletnie dziecko? Mama niosła wówczas gruby drewniany kij, do którego na łańcuchach przyczepione były dwa wiadra. Musiały być ciężkie. Ile razy w ciągu wakacji robiliśmy (albo raczej mama robiła) takie eskapady po wodę? Nie pamiętam. To wspomnienie bardzo odległe i praktycznie zatarte. Nie czułam jako mała dziewczynka, że sytuacja jest krytyczna, a nawet jeśli była, to rodzice skutecznie potrafili chronić nasz dziecięcy świat przed problemami dorosłych. Kilka lat później we wsi powstał wodociąg i mogliśmy do woli korzystać z wody, która lała się z kranu. Tę radość pamiętam z kolei doskonale. Nie wiem, ilu moich rówieśników ma podobne wspomnienia, wiem natomiast, że lata 90. w wielu miejscach w Polsce były naznaczone brakiem instalacji wodnych. A może nawet nie zdajemy sobie sprawy w ilu miejscach ten problem wciąż istnieje?

Widok mamy niosącej wiadra wracał do mnie podczas pobytu na Madagaskarze

W grudniu, gdy na terenie misji w Tôlanaro zabrakło wody, zastanawiałam się, czy wiadra na drewnianym kiju byłyby mniej uciążliwe w noszeniu od plastikowych bidonów, które były ich odpowiednikiem na wyspie. Nie miałam jednak okazji testować – placówka, choć okresowo miała problemy z dostępem do bieżącej wody, była jednak w dobrej sytuacji. Mając kilka zbiorników, kilka studni i system zatrzymywania wody deszczowej, nie odczuliśmy uciążliwości braku dostępu wody. Owszem – nie da się tego porównać z komfortem, jaki mamy w Polsce w dostępie do niej, niemniej jednak człowiek jest w stanie dostosować się do wielu sytuacji, o ile nie jest roszczeniowym marudą i ma choć trochę wyobraźni o świecie. Tak czy inaczej – wodę mieliśmy. Trzeba było po nią iść i  przynieść ze studni, ale była. I tym różniliśmy się od wielu osób, z którymi podczas pracy na południu Madagaskaru dane nam było się spotkać – oni tej możliwości zwykle nie mieli.

Wielka akcja – sadzenie drzew

Mówi się o tym, że problem z wodą na Madagaskarze ma swoje początki w masowym wycinaniu lasów i degradacji środowiska. W ubiegłym roku rząd Madagaskaru zaproponował, aby na całym obszarze wyspy sadzić drzewa. Jeśli każdy Malgasz rzeczywiście odpowiedział na apel, w ubiegłym roku mogło zostać posadzonych nawet 25 milionów sadzonek. A niech zasadzonych będzie chociaż połowa z tego – to tak wielki sukces. Jako wolontariusze byliśmy świadkami akcji sadzenia drzew, zorganizowanej przez ks. Kazimierza Bukowca CM oraz mieszkańców Tôlanaro i okolicznych wsi.

To była dobra inicjatywa. W ustalonym wcześniej dniu zebrało się się wiele osób i na ogromnej przestrzeni sadziliśmy eukaliptusy, pamiętam ten dzień doskonale, bo towarzyszyła nam przyjemna mżawka. Pracowaliśmy w szczerym polu, więc po skończeniu działań nie mieliśmy nawet gdzie umyć rąk, nie mówiąc już o tym, że te setki posadzonych drzew trzeba było podlać (i żeby przetrwały, trzeba było podlewać przez kilka następnych tygodni). Wiadra w dłoń i w drogę – nie mieliśmy wyjścia. Schodziliśmy około kilometra w dół – na pola ryżowe, czerpaliśmy wodę „przefiltrowanej” z błota i ruszaliśmy w górę, na końcu podlewając sadzonki. I tak kilka razy: góra, dół, góra, dół. Zmęczenie widoczne było na twarzach wszystkich. Wspólny obiad wynagrodził trud. Po chwili od skończenia pojawiło się jednak niepokojące wszystkich pytanie: w jakiej wodzie ugotowano ryż, który przed chwilą zjedliśmy, skoro ta, którą nosiliśmy nie nadaje się do picia? Tym razem była to ta przywieziona z miasta. Na co dzień jednak nie ma takiej możliwości. Trzeba sobie radzić.

Kolejki do studni

Wielokrotnie odwiedzając miasto rano lub wieczorem, byłam świadkiem długich kolejek, które ustawiały się przy punktach, w których można było czerpać wodę. Wyróżniały je niemal niekończące się rzędy żółtych bidonów, czekających na napełnienie – pochodzą  z recyklingu – wcześniej  sprzedawano w nich olej spożywczy. Są podstawowym wyposażeniem niemal każdej rodziny na południu Madagaskaru i wręcz fragmentem tamtejszego krajobrazu. W domach są zbiornikiem wody – służą do przechowywania, dostarczania, przenoszenia jej z miejsca na miejsce. W Tôlanaro punktów poboru wody jest kilka. Za drobną opłatą można z nich wziąć wodę, którą wykorzystuje się do użytku spożywczo-sanitarnego. Jest czysta, do miasta doprowadza ją wodociąg, którego źródło znajduje się w górach. Miasto jest uprzywilejowane, choć (w przeciwieństwie do wsi) nie ma ryżowisk, z których niemal każdy za darmo mógłby wziąć wodę – ta, która, którą dostarcza jest bezpieczna: nie zaszkodzi zdrowiu i życiu. Nie każdego jednak stać na bidon, nie każdego stać na opłaty.

Na zachód od Tôlanaro, w stronę Amboasary – żółte, małe bidony zastępowane są przez niebieskie beczki z wodą. Zamontowane na dwukołowych wozach zaprzężonych w zebu transportowane są do pobliskich rzek i napełnione zabierane do wiosek. Beczki są duże (około 250 litrów). Mieszczą w sobie około 10 bidonów (każdy bidon ma około 25 litrów). Zabezpieczają rodzinę na dłuższy czas, ale ich koszt jest większy.

Wozy z beczkami to wyznacznik statusu społecznego. Mniej zamożni korzystają rowerów, które ułatwiają pokonanie dystansu i przyspieszają proces czerpania wody do bidonów. W najbiedniejszych rodzinach bidony wędrują do rzek na ramionach kobiet i dzieci. Wartość wody wzrasta wprost proporcjonalnie do dystansu, jaki trzeba pokonać, aby ją zdobyć. Marnotrawstwo albo chwila nieuwagi może kosztować kolejnych kilka lub kilkanaście kilometrów.

Dystans uczy pokory, woda uczy wdzięczności

 

Woda w darze

Jednym z najpiękniejszych darów, jaki można złożyć w ofierze Mszy Świętej na Madagaskarze, jest woda. W uroczystej procesji pełnej tańca i śpiewu kobieta wnosi do świątyni wiadro z wodą. Powolnym, dostojnym krokiem, bez chwili zawahania pokonuje dystans do ołtarza. Niosąc na głowie wiadro z cieczą, nie roni ani kropli, mimo że jej ręce tańczą. Woda – dar wdzięczności, symbol oczyszczenia i błogosławieństwa. W trakcie liturgii obficie skrapia się nią wierzących. Po liturgii jest zabierana do domów – poświęcona ma służyć ochronie domostwa i zdrowia. Plastikowe, „malgaskie” wiadro jest jednak symbolem – obrazuje trud i poświęcenie, problemy codzienności, wyrzeczenia, ubóstwo. Woda nie została nalana z kranu.

Mycie rąk

Jednym z największych osiągnięć (jeśli w ogóle można mówić o tym w takich kategoriach), które udało nam się wypracować w trakcie pracy w szkole Marillacu, czyli na terenie misji w Tôlanaro, jest mycie rąk przez dzieci. Od początku naszej pracy przykładaliśmy szczególną uwagę do tego, aby niezależnie od sytuacji dzieci jadły śniadanie i obiad czystymi rękami. Widzieliśmy, jak zmienia to dziecięce podejście do higieny, dostrzegaliśmy również  zmiany stanu zdrowia. Kolejka dzieci czekających na podejście do wolontariusza, który danego dnia miał dyżur przy dystrybuowaniu środków higienicznych, moczenie rąk w wodzie, mydło, czyste ręce, które sprawiały dzieciom radość – to wszystko stało się nowym standardem, który w warunkach szkoły można było wprowadzić. Najbardziej poruszały nas momenty, gdy dzieci brały wodę na rękę i płukały swoje spieczone od słońca twarze, myły oczy – korzystały z możliwości, której często nie mają w domach.

Woda do czynności higienicznych była wodą deszczową. Zbierały ją dla nas specjalne rynny zamontowane przy stołówce, bądź drugi zbiornik, z którego w wiaderkach trzeba było ją przynieść. Do picia była woda z kranu, ta sama, w której gotowany był obiad. Ta sama, w której myliśmy miski i sztućce po skończonym posiłku. Szkoła daje takie możliwości. My je wykorzystaliśmy i pokazaliśmy najmłodszym, jak z nich korzystać.

Zdajemy sobie sprawę, że nasza placówka jest wyjątkowa, nie każda malgaska szkoła ma dostęp do bieżącej wody. Nie każdą stać na opłacenie ogromnych rachunków za przywilej dawany dzieciom. Przywilej, który jest podstawowym prawem człowieka.

 

 

Komentarze

Komentarze